HISTORIA PEWNEJ WODY I KARPIA MIKUSIA
ARTUR KUBIŃSKI
Karpiowa pasja, a szczególnie zasada „Catch & Release” dla wielu ludzi, w tym części wędkarzy jest śmieszna albo przynajmniej niezrozumiała. Dlatego chcę opisać historię jednego karpia, która może choć trochę wpłynie na lepsze zrozumienie zasady „Złów i Wypuść”, pozwoli zrozumieć jej sens.
Z racji zamieszkiwania na Mazowszu, siłą rzeczy okoliczne wody odwiedzam najczęściej. Tak łowiska komercyjne (może nie ma ich tak dużo, jak w innych regionach Polski i nie są takimi mega znanymi wodami), jak i wody „niczyje”, „dzikie”, poza zarządem PZW. Te w szczególności sobie upodobałem, gdyż wbrew utartym opiniom obfitują w naprawdę okazałe ryby. Wymagają tylko ogromnych pokładów cierpliwości, konsekwencji i quasi detektywistycznej żyłki w poszukiwaniu takich miejsc. Uwierzcie mi, wbrew pozorom jest ich mnóstwo.
W bezpośrednim sąsiedztwie swojego zamieszkania znalazłem ich kilka, a że jedna z nich jest na wyciągnięcie ręki, to tę zacząłem odwiedzać najczęściej. W końcu, 10 minut autem od domu to prawie za miedzą. Najpierw wizyty sporadyczne, raz na jakiś czas, raz na miesiąc-dwa miesiące a później częściej. Rozmowy z wędkarzami i tymi, którzy kiedyś tam bawili się ze spławikiem. Lokalne opowieści i domysły co tam może pływać, utwierdziły mnie w przekonaniu, że choć woda niewielka to ma ogromny potencjał.
Pierwsze dłuższe zasiadki oczywiście o kiju. Wodę trzeba dobrze poznać, ryby przekonać do współpracy tzn. żeby zaczęły pobierać kulki albo choć zainteresowały się nimi. Po licznych obserwacjach czasami bez wędek udało się wytypować miejscówki rokujące ewentualne wizyty karpia i amura. Tak, tak. Bo z rozmów i naocznego rozpoznania wynikało jednoznacznie, że żyją tu na pewno karpie średniej wielkości i amury może nawet do 20 kg (widziałem na własne oczy majestatycznie przepływające w słoneczny dzień 3-4 stada takich amurów). Przez półtora roku, systematycznie zanęcałem wytypowane miejscówki. Najpierw mieszanką ziarna i kulek, po to, by później przejść na zanęcanie tylko kulkami. Szybkie wypady 1-2-dniowe zaczęły „dawać” ryby. Nie jakieś olbrzymy, ale 7-8-10 kilogramów trafiały się dość często. Po tym okresie zapadła decyzja. W 2021 roku wydłużam czas jednorazowego pobytu nad tą wodą do 3-5 dób. Pierwsza dłuższa zasiadka i …zaczynają trafiać się większe osobniki, takie 14-16 kg. Oczywiście na kulki. Radość ogromna, bo dowodzi tego, że zaczęły już pobierać to, czym nęciłem.
W kwietniu 2021 pierwsza niespodzianka. Udaje się wyhodować karpia 20+, a dokładnie 21,660 kg. Można się domyślić, co malowało się na mojej twarzy, gdy podnosiłem podbierak po szaleńczym holu. Zdjęcie i ryba wraca do wody z nadzieją, że kiedyś się znów zmierzymy.
Powtórne spotkanie z tym karpiem miało miejsce … 2 miesiące później, w czerwcu. Z innej miejscówki. Wtedy podczas pięciodniowej zasiadki był wisienką na torcie, gdyż udało się go wyholować ostatniego dnia. Wcześniej odwiedzały mnie i udało się podebrać kilka innych karpi 12, 14 i 16 kg. Znów fotka, znów wraca do wody i wtedy zostaje ochrzczony imieniem „Mikuś”.
Skąd ten szalony pomysł, żeby rybie nadać imię? Ano stąd, że większość łowisk, wód ma jakiegoś „sztandarowego”, „reprezentacyjnego” karpia, swoistą wizytówkę danej wody. Każdy myśli o nim, stawiając zestawy w wytypowanych miejscach. W końcu rządzą nami emocje i wodę pamięta się przez właśnie kontakt z tą rybą. Nie chciałbym być źle zrozumiany, nie porównuję mojej „wanienki” do takich akwenów jak Gosławice, które miały kiedyś „Węgra” (notabene złapanego onegdaj przez mojego syna Krystiana), Nowaki – „Trzy łuski”, Bielawa „Perła Mazowsza” miała „Lucka” (udało mi się go kiedyś wyholować i był to drugi raz w jednym dniu, rano na st. Nr 2 a po południu u mnie na st. Nr 8), Krzywek – „Goliata”, „Mortadelę” i „Guzka” itd. Czemu taka „dzika woda” miałaby nie mieć swojej wizytówki? No to ma.
Przez kolejne miesiące trafiały do podbieraka różnej wielkości karpie, max. 16 kg. Aż do marca bieżącego, 2022 roku. To było moje trzecie spotkanie z „Mikusiem”. Cieszyło to, że w bardzo dobrej kondycji przetrwał zimę i dotrwał do kolejnego roku.
W rozmowach z kolegami śmiałem się, że polubiliśmy się chyba, bo trafia tylko do mnie i zabawnie byłoby, gdybym znów spotkał go w podbieraku. Jakbym wywróżył. Dwa miesiące później w Międzynarodowy Dzień Karpiarza – 14 maja 2022 r. o godz. 15:00 sygnalizatory obwieściły branie, a do podbieraka zawitał „stary” znajomy – „Mikuś”. Drugi raz w tym roku, w poprzednim też dwa razy, szaleństwo. Ot żartowniś. A może żarłok? „Mikuś” jest charakterystyczny m.in. przez układ łusek, górną część płetwy ogonowej itd.
Wiem, że takich jak on 20+ jest jeszcze kilka, zaczekam może uda mi się je przechytrzyć.
Wnioski są proste i oczywiste. Szanowana woda nigdy nie będzie jałowa, zawsze będzie atrakcją dla prawdziwego pasjonata wędkarstwa. Zdjęcia pozwalają nam, skromnym karpiarzom przeżywać emocje zasiadek nawet w domu, z dala od wody. Ustalić, czy ryby są w dobrej kondycji i cieszyć się tym. Może też i naszym dzieciom, wnukom? Daje też szansę innym, wędkarzom na doświadczenie takich samych emocji.
(Zdjęcia z własnego prywatnego archiwum).
WIĘCEJ RELACJI PONIŻEJ🎥⤵